sobota, 28 stycznia 2017

Dlaczego w te "Nasze Góry"?

 
Dosyć długo nowego wpisu na blogu nie było. Nowych wycieczek jak na razie brak. Po raz kolejny potwierdza się, że jesteśmy wybitnie ciepłolubni – jak tylko u jednego z nas katar czy przeziębienie się skończy, to u drugiego się zaczyna, i tak to już leci od kilku dobrych tygodni. O spędzaniu czasu na górskich trasach na daną chwilę możemy sobie tylko pomarzyć. Bo jak tu ruszyć chociażby w lekko pofałdowany teren, kiedy płaskie jak stół 1500 metrów trasy z Zaodrza do miejsca pracy w centrum Opola, kończy się tygodniem zwolnienia lekarskiego. Żeby nie było, chodzę przykładnie i szczelnie opatulony w te mroźne poranki.
Z wytęsknieniem i szczegółową listą kilkudziesięciu pomysłów na górskie wycieczki czekamy więc na cieplejsze dni. Nie znaczy to, że pisać nie ma o czym. Chyba wreszcie czas i okazja na to, żeby poruszyć temat, wokół którego moje myśli krążą już od dłuższego czasu. Temat w ogólnym rozrachunku może nie szczególnie istotny, może nie zapierający dech w piersiach, ale bardzo osobisty, a dla mnie ważny. Ostrzegam lojalnie, że wpis będzie ZUPEŁNIE inny od dotychczasowych. I przy okazji troszeczkę dłuższy.

Bo jak to z tymi górkami się u nas właściwie zaczęło? I czemu wdrapanie się o jakieś 150 metrów w górę, na dajmy na to Bożi Horę nad Żulową, sprawia mi tyle frajdy i chcę się takim osiągnięciem chwalić przed całym światem (tudzież kilkusetosobową grupą Czytelników tego bloga)?
No to cofnijmy się trochę w czasie.
Mamy sierpień 2014 roku, samą końcówkę miesiąca. Czas dla mnie osobiście bardzo ciekawy i dosyć przełomowy, bo jakieś dwa tygodnie wcześniej wziąłem ślub. Na sprezentowaną nam przez mojego ówczesnego pracodawcę podróż poślubną wybraliśmy się do Zakopanego. Nie żeby nam górki były obce, o nie! Od czterech lat już dumnie obnosiliśmy się faktem przynależenia do Klubu Zdobywców Korony Gór Polski, dzieląc się tą przynależnością nawet w rubryce pod tytułem „zainteresowania” w CV. Tyle, że w tym czasie szczyty zdobyliśmy dokładnie… cztery. I w tym molochy pokroju Ślęży, Biskupiej Kopy, Szczelińca Wielkiego i do tego rzecz nieco większego kalibru, za to z ogromnym trudem – Skrzyczne. Górskich wędrówek było więc średnio dzień rocznie, co szumnie nazywaliśmy naszym hobby.
No więc jesteśmy na całe cztery dni w Zakopanem, zdecydowanie trzeba więc coś górskiego zaliczyć. Po ocenie własnych możliwości wybór padł na Morskie Oko i dziewięć kilometrów spaceru asfaltem z Palenicy Białczańskiej. Jeżeli już teraz macie uśmieszek na ustach, czytajcie dalej. Otóż, mój stan fizyczny był wówczas taki, że trasę pokonałem dokładnie w jedną stronę. Jakiś kilometr przez stawem mocno zaczęło dokuczać kolano, czy to prawe czy lewe już nie pamiętam. Z każdym krokiem było coraz gorzej i z bardzo wielkim wstydem musiałem przyznać, że… o własnych siłach nie wrócę. Nie było mowy nawet o rundce wokół Morskiego Oka, o chodzącym gdzieś po zakamarkach głowy pomyśle o powrocie przez Dolinę Pięciu Stawów nawet szkoda wspominać. Grzecznie ustawiliśmy się do kolejki na bryczkę, i na parking wróciliśmy przy pomocy biednych koników. Dokładnie tych, o których raz po raz wówczas było głośno, że przeciążone, eksploatowane ponad siły, że raz po raz padają na trasie. Kilkadziesiąt minut wzroku wbitego w asfalt. Oj, nie było mi dobrze, tak gdzieś w kącikach duszy. A fizycznie również nie różowo – następny dzień przesiedziałem w hotelu, dwa dni później ledwo dowlokłem się kilkaset metrów dalej na Krupówki. Walory krajoznawcze podróży poślubnej okazały się więc takie sobie, że tak użyję eufemizmu. W tamtym czasie wyglądałem zaś mniej-więcej tak (zdjęcie wykonane na jakieś kilkanaście dni przed morderczą asfaltową wspinaczką):

To właśnie dla mnie był taki moment, w którym uświadomiłem sobie w jakim miejscu jestem. Fizycznie osiągnąłem najniższy punkt w moim życiu, osobiste dno Rowu Mariańskiego. Sygnał ostrzegawczy bardzo wyraźny i prawie już spóźniony. Trochę danych dla uzupełnienia obrazu: prawie 130 kg żywej wagi, do tego bardzo jasno wytyczona ścieżka do chorób serca, cukrzycy i Bóg wie czego jeszcze. Gdzieś tam, w tych naszych polskich górach, kilka metrów przed schroniskiem nad Morskim Okiem, przy kolejnym kroku na asfalcie i kolejnym ukłuciu w kolanie – stwierdziłem, że starczy tego.
Ogarnięcie się wcale nie było takie proste. Sama decyzja nie wystarczyła i wszystko przeciągnęło się do nowego roku. Ale wtedy wszystko zaczęło się układać. Determinacja, samozaparcie, konsekwencja i inne takie truizmy pomogły. Ale najważniejsza była pomoc odpowiednich osób. Bardzo pomogła mi nasza dietetyk, Dominika Matuszek. Rozpisywał się nie będę, bo to blog górski a nie żywieniowy, ale zna się na rzeczy i potrafi podejść do człowieka. Przede wszystkim jednak udało się dzięki żonie. Moja kochana Irena najmocniej trzymała kciuki, walczyła razem ze mną, motywowała dobrym słowem i czasem i lekko opieprzyła. Nie będę ściemniał, że to dzięki niej udało się wytrwać, bo walkę ze samym sobą z definicji toczy się w pojedynkę. Ale dzięki niej miałem dla kogo toczyć to walkę. Bo żeby być szczerym, dla mnie samego nie zawsze miałem ochotę.
W góry wróciliśmy dopiero w kwietniu 2015. Zaatakowaliśmy najbliższą nam Biskupią Kopę i… łatwo nie było. Na lipiec zaplanowaliśmy tygodniowy urlop w Ziemi Kłodzkiej. Padło na Bolesławowo, rzut kamieniem od Stronia Śląskiego. W osiem dni chcieliśmy zdobyć jakieś trzy szczyty do mocno zakurzonej już korony, rozruszać się trochę i zrobić jakiś podkład pod kolejny wyjazd w kolejnym już roku.
I wtedy nastąpił przełom.
W pięć dni wdrapaliśmy się na Kowadło, Śnieżnik, Orlicę, Jagodną, Rudawiec i Wielką Sowę. Niby żadne wielkie rzeczy, ale dla nas jak zdobycie Everestu. Przecież dokładnie rok wcześniej prawie umarłem nad Morskim Okiem i przez tydzień nie mogłem się ruszać, a teraz dzień w dzień wdrapywałem się na jakąś górkę, byłem w trasie po kilka godzin i następnego ranka znowu miałem siły! Kiedy zostawialiśmy samochód na parkingu i wchodziliśmy na szlak, wszystko dla mnie stawało się zupełnie inne. Ze strudzonej momentami twarzy, ani na chwilę nie schodził mi uśmiech. Krok po kroku udowadniałem sobie i światu, że można zrobić bardzo dużo. W sudeckich lasach naprawdę byłem szczęśliwy.
Potem były dwa miesiące przerwy, zakupiliśmy książeczki GOT i w listopadzie wybraliśmy się do Głuchołaz. I jeżeli uważnie i od początku czytacie naszego bloga, to dalszą historię już dobrze znacie. Wiecie, jak stopniowo coraz bardziej pogłębiało się nasze górskie szaleństwo.
Dlatego nie dziwcie się, kiedy z radością będę raportował, że wdrapałem się na to czy inne wzgórze, wróciłem emerycką trasą na Szczeliniec Wielki czy pospacerowałem po Wzgórzach Strzegomskich. Bo każdy kilometr dla mnie na świeżym powietrzu przypomina mi, że wywalczyłem sobie coś, co dwa i pół roku temu na dobrą sprawę już zaprzepaściłem. Pewnie niejeden górski wyga z uśmieszkiem popatrzy na nasze trasy i osiągnięcia. Fakt, nie śmigam po graniach od 25 lat, a mógłbym mieć taki staż. Nigdy pewnie nie będę brodził na szczyty w głębokim śniegu, najpewniej nie wdrapię się na alpejski czterotysięcznik. Kiedy jednak w sierpniu, po trzech latach i razem jakieś 50 kilogramów lżejsi wrócimy w Tatry, może wdrapiemy się na Giewont i przespacerujemy po Czerwonych Wierchach, a może tylko zajrzymy w doliny i zahaczymy o Nosala. Na pewno zaatakujemy mnóstwo „kapuścianych” górek w Sudetach i Beskidach, a naszym „Everestem” będą najwyższe piętra Karkonoszy, Jesioników czy Bieszczadzkie połoniny. I może też nie podniesiemy tyłków z kanapy aż śnieg na szlakach nie stopnieje.
Jak będziecie to czytać, pamiętajcie, że pisze to facet, który nie dał rady zejść z Morskiego Oka. Który cieszy się każdym metrem wędrówki i chce się z Wami tą radością dzielić. A jak jeszcze kogoś z Was zachęcę, żeby też sobie swój Everest, w jakiejkolwiek postaci, znalazł i zdobył – to będę dumny, że hoho.
Trzymajcie za nas kciuki!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz