Dosyć
długo nowego wpisu na blogu nie było. Nowych wycieczek jak na razie
brak. Po raz kolejny potwierdza się, że jesteśmy wybitnie
ciepłolubni – jak tylko u jednego z nas katar czy przeziębienie
się skończy, to u drugiego się zaczyna, i tak to już leci od
kilku dobrych tygodni. O spędzaniu czasu na górskich trasach na
daną chwilę możemy sobie tylko pomarzyć. Bo jak tu ruszyć
chociażby w lekko pofałdowany teren, kiedy płaskie jak stół 1500
metrów trasy z Zaodrza do miejsca pracy w centrum Opola, kończy się
tygodniem zwolnienia lekarskiego. Żeby nie było, chodzę
przykładnie i szczelnie opatulony w te mroźne poranki.
Z
wytęsknieniem i szczegółową listą kilkudziesięciu pomysłów na
górskie wycieczki czekamy więc na cieplejsze dni. Nie znaczy to, że
pisać nie ma o czym. Chyba wreszcie czas i okazja na to, żeby
poruszyć temat, wokół którego moje myśli krążą już od
dłuższego czasu. Temat w ogólnym rozrachunku może nie szczególnie
istotny, może nie zapierający dech w piersiach, ale bardzo
osobisty, a dla mnie ważny. Ostrzegam lojalnie, że wpis będzie
ZUPEŁNIE inny od dotychczasowych. I przy okazji troszeczkę dłuższy.