Dosyć
długo nowego wpisu na blogu nie było. Nowych wycieczek jak na razie
brak. Po raz kolejny potwierdza się, że jesteśmy wybitnie
ciepłolubni – jak tylko u jednego z nas katar czy przeziębienie
się skończy, to u drugiego się zaczyna, i tak to już leci od
kilku dobrych tygodni. O spędzaniu czasu na górskich trasach na
daną chwilę możemy sobie tylko pomarzyć. Bo jak tu ruszyć
chociażby w lekko pofałdowany teren, kiedy płaskie jak stół 1500
metrów trasy z Zaodrza do miejsca pracy w centrum Opola, kończy się
tygodniem zwolnienia lekarskiego. Żeby nie było, chodzę
przykładnie i szczelnie opatulony w te mroźne poranki.
Z
wytęsknieniem i szczegółową listą kilkudziesięciu pomysłów na
górskie wycieczki czekamy więc na cieplejsze dni. Nie znaczy to, że
pisać nie ma o czym. Chyba wreszcie czas i okazja na to, żeby
poruszyć temat, wokół którego moje myśli krążą już od
dłuższego czasu. Temat w ogólnym rozrachunku może nie szczególnie
istotny, może nie zapierający dech w piersiach, ale bardzo
osobisty, a dla mnie ważny. Ostrzegam lojalnie, że wpis będzie
ZUPEŁNIE inny od dotychczasowych. I przy okazji troszeczkę dłuższy.
Bo
jak to z tymi górkami się u nas właściwie zaczęło? I czemu
wdrapanie się o jakieś 150 metrów w górę, na dajmy na to Bożi
Horę nad Żulową, sprawia mi tyle frajdy i chcę się takim
osiągnięciem chwalić przed całym światem (tudzież
kilkusetosobową grupą Czytelników tego bloga)?
No
to cofnijmy się trochę w czasie.
Mamy
sierpień 2014 roku, samą końcówkę miesiąca. Czas dla mnie
osobiście bardzo ciekawy i dosyć przełomowy, bo jakieś dwa
tygodnie wcześniej wziąłem ślub. Na sprezentowaną nam przez
mojego ówczesnego pracodawcę podróż poślubną wybraliśmy się
do Zakopanego. Nie żeby nam górki były obce, o nie! Od czterech
lat już dumnie obnosiliśmy się faktem przynależenia do Klubu
Zdobywców Korony Gór Polski, dzieląc się tą przynależnością
nawet w rubryce pod tytułem „zainteresowania” w CV. Tyle, że w
tym czasie szczyty zdobyliśmy dokładnie… cztery. I w tym molochy
pokroju Ślęży, Biskupiej Kopy, Szczelińca Wielkiego i do tego
rzecz nieco większego kalibru, za to z ogromnym trudem –
Skrzyczne. Górskich wędrówek było więc średnio dzień rocznie,
co szumnie nazywaliśmy naszym hobby.
No
więc jesteśmy na całe cztery dni w Zakopanem, zdecydowanie trzeba
więc coś górskiego zaliczyć. Po ocenie własnych możliwości
wybór padł na Morskie Oko i dziewięć kilometrów spaceru asfaltem
z Palenicy Białczańskiej. Jeżeli już teraz macie uśmieszek na
ustach, czytajcie dalej. Otóż, mój stan fizyczny był wówczas
taki, że trasę pokonałem dokładnie w jedną stronę. Jakiś
kilometr przez stawem mocno zaczęło dokuczać kolano, czy to prawe
czy lewe już nie pamiętam. Z każdym krokiem było coraz gorzej i z
bardzo wielkim wstydem musiałem przyznać, że… o własnych siłach
nie wrócę. Nie było mowy nawet o rundce wokół Morskiego Oka, o
chodzącym gdzieś po zakamarkach głowy pomyśle o powrocie przez
Dolinę Pięciu Stawów nawet szkoda wspominać. Grzecznie
ustawiliśmy się do kolejki na bryczkę, i na parking wróciliśmy
przy pomocy biednych koników. Dokładnie tych, o których raz po raz
wówczas było głośno, że przeciążone, eksploatowane ponad siły,
że raz po raz padają na trasie. Kilkadziesiąt minut wzroku wbitego
w asfalt. Oj, nie było mi dobrze, tak gdzieś w kącikach duszy. A
fizycznie również nie różowo – następny dzień przesiedziałem
w hotelu, dwa dni później ledwo dowlokłem się kilkaset metrów
dalej na Krupówki. Walory krajoznawcze podróży poślubnej okazały
się więc takie sobie, że tak użyję eufemizmu. W tamtym czasie
wyglądałem zaś mniej-więcej tak (zdjęcie wykonane na jakieś
kilkanaście dni przed morderczą asfaltową wspinaczką):
To
właśnie dla mnie był taki moment, w którym uświadomiłem sobie w
jakim miejscu jestem. Fizycznie osiągnąłem najniższy punkt w moim
życiu, osobiste dno Rowu Mariańskiego. Sygnał ostrzegawczy bardzo
wyraźny i prawie już spóźniony. Trochę danych dla uzupełnienia
obrazu: prawie 130 kg żywej wagi, do tego bardzo jasno wytyczona
ścieżka do chorób serca, cukrzycy i Bóg wie czego jeszcze. Gdzieś
tam, w tych naszych polskich górach, kilka metrów przed
schroniskiem nad Morskim Okiem, przy kolejnym kroku na asfalcie i
kolejnym ukłuciu w kolanie – stwierdziłem, że starczy tego.
Ogarnięcie
się wcale nie było takie proste. Sama decyzja nie wystarczyła i
wszystko przeciągnęło się do nowego roku. Ale wtedy wszystko
zaczęło się układać. Determinacja, samozaparcie, konsekwencja i
inne takie truizmy pomogły. Ale najważniejsza była pomoc
odpowiednich osób. Bardzo pomogła mi nasza dietetyk, Dominika
Matuszek. Rozpisywał się nie będę, bo to blog górski a nie
żywieniowy, ale zna się na rzeczy i potrafi podejść do człowieka.
Przede wszystkim jednak udało się dzięki żonie. Moja kochana
Irena najmocniej trzymała kciuki, walczyła razem ze mną,
motywowała dobrym słowem i czasem i lekko opieprzyła. Nie będę
ściemniał, że to dzięki niej udało się wytrwać, bo walkę ze
samym sobą z definicji toczy się w pojedynkę. Ale dzięki niej
miałem dla kogo toczyć to walkę. Bo żeby być szczerym, dla mnie
samego nie zawsze miałem ochotę.
W
góry wróciliśmy dopiero w kwietniu 2015. Zaatakowaliśmy
najbliższą nam Biskupią Kopę i… łatwo nie było. Na lipiec
zaplanowaliśmy tygodniowy urlop w Ziemi Kłodzkiej. Padło na
Bolesławowo, rzut kamieniem od Stronia Śląskiego. W osiem dni
chcieliśmy zdobyć jakieś trzy szczyty do mocno zakurzonej już
korony, rozruszać się trochę i zrobić jakiś podkład pod kolejny
wyjazd w kolejnym już roku.
I
wtedy nastąpił przełom.
W pięć dni wdrapaliśmy się na Kowadło, Śnieżnik, Orlicę,
Jagodną, Rudawiec i Wielką Sowę. Niby żadne wielkie rzeczy, ale
dla nas jak zdobycie Everestu. Przecież dokładnie rok wcześniej
prawie umarłem nad Morskim Okiem i przez tydzień nie mogłem się
ruszać, a teraz dzień w dzień wdrapywałem się na jakąś górkę,
byłem w trasie po kilka godzin i następnego ranka znowu miałem
siły! Kiedy zostawialiśmy samochód na parkingu i wchodziliśmy na
szlak, wszystko dla mnie stawało się zupełnie inne. Ze strudzonej
momentami twarzy, ani na chwilę nie schodził mi uśmiech. Krok po
kroku udowadniałem sobie i światu, że można zrobić bardzo dużo.
W sudeckich lasach naprawdę byłem szczęśliwy.
Potem
były dwa miesiące przerwy, zakupiliśmy książeczki GOT i w
listopadzie wybraliśmy się do Głuchołaz. I jeżeli uważnie i od
początku czytacie naszego bloga, to dalszą historię już dobrze
znacie. Wiecie, jak stopniowo coraz bardziej pogłębiało się nasze
górskie szaleństwo.
Dlatego
nie dziwcie się, kiedy z radością będę raportował, że
wdrapałem się na to czy inne wzgórze, wróciłem emerycką trasą
na Szczeliniec Wielki czy pospacerowałem po Wzgórzach
Strzegomskich. Bo każdy kilometr dla mnie na świeżym powietrzu
przypomina mi, że wywalczyłem sobie coś, co dwa i pół roku temu
na dobrą sprawę już zaprzepaściłem. Pewnie niejeden górski
wyga z uśmieszkiem popatrzy na nasze trasy i osiągnięcia. Fakt, nie
śmigam po graniach od 25 lat, a mógłbym mieć taki staż. Nigdy
pewnie nie będę brodził na szczyty w głębokim śniegu,
najpewniej nie wdrapię się na alpejski czterotysięcznik. Kiedy
jednak w sierpniu, po trzech latach i razem jakieś 50 kilogramów
lżejsi wrócimy w Tatry, może wdrapiemy się na Giewont i
przespacerujemy po Czerwonych Wierchach, a może tylko zajrzymy w
doliny i zahaczymy o Nosala. Na pewno zaatakujemy mnóstwo
„kapuścianych” górek w Sudetach i Beskidach, a naszym
„Everestem” będą najwyższe piętra Karkonoszy, Jesioników czy
Bieszczadzkie połoniny. I może też nie podniesiemy tyłków z
kanapy aż śnieg na szlakach nie stopnieje.
Jak
będziecie to czytać, pamiętajcie, że pisze to facet, który nie
dał rady zejść z Morskiego Oka. Który cieszy się każdym metrem
wędrówki i chce się z Wami tą radością dzielić. A jak jeszcze
kogoś z Was zachęcę, żeby też sobie swój Everest, w
jakiejkolwiek postaci, znalazł i zdobył – to będę dumny, że
hoho.
Trzymajcie
za nas kciuki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz